layout by wanilijowa

1.02.2015

Vielet | Rozdział 1

        Zdradzę wam tajemnicę: nie czytamy poezji dlatego, że jest ładna. Czytamy ją, bo należymy do gatunku ludzkiego, a człowiek ma uczucia. Medycyna, prawo, finanse czy technika to wspaniałe dziedziny, ale żyjemy dla poezji, piękna, miłości. Czasami zdarza się, że spotykamy człowieka, który jest w istocie chodzącą poezją. Swoim krokiem przekazuje tajemnicę, swoim sposobem bycia podsyca zachwyt, a słowami rozkochuje w treści. Ludzie-chodzący-poeci są zazwyczaj uznawani za natchnienie tego złego, okropnego, potwornego świata.
        Halo! Świat nie jest aż taki zły! Tak, jasne! Zrzuć na świat - też mi coś! A może on ma rodzinę? Marzenia? Przyjaciół? UCZUCIA? O tym, to nie pomyślałeś! To zupełnie jak zrzucanie całego zła wszechświat na Boga. A co masz do Boga?! Co Ci zrobił?! Nie wystarcza Ci to, że dał Ci życie?! Nie, nie Twoja matka dała Ci życie tylko Bóg, bo on dał życie pierwszym ludziom, a oni reszcie i tak oto jesteś tutaj! Albo inaczej - nie wierzmy w nic! Bóg nie istnieje! Nie ma sensu się nim przejmować, bo po co? Też mi coś!
        No, więc ludzie-poeci są spotykani przez ludzi-śmiertelników, którzy potrzebują natchnienia, czyli idealnie trafili. To jak lekarstwo na raka, zabawne prawda?
        Uśmiałam się. Cha, cha, cha. Co jeszcze? Może opowiadaj o samobójstwach ludzi i zrób o tym program komediowy?
        To jak zbawienie dla duszy, lek, który wydaje się być nieosiągalny, a jednak jest... Miłość to coś pięknego i tak naprawdę to każdy doświadczy prawdziwej miłości, ale nie dostanie jej, gdy poprosi. Miłość jest jak kapryśna kobieta lub kot - przyjdzie w najmniej oczekiwanym momencie, gdy będzie miała na to ochotę. Tak więc spokojnie, znajdziesz swoją drugą połowę zanim się obejrzysz! Ten moment nadejdzie, o ile przestaniesz go wyczekiwać.
        Tak, najlepiej. Zapomnij o swoich marzeniach i przeczekaj, aż przestaną być dla Ciebie ważne - też mi coś!
        - Rosie? - Tata spogląda na mnie z surowością rodzica, a zarazem z lekkim strachem w oczach. Rzucam mu wściekłe spojrzenie, które sprawia, że odsuwa się ode mnie nieco. Dopiero po chwili dochodzi do mnie co zrobiłam i kulę ramiona do siebie.
        - Przepraszam - mruczę cicho. Niektórzy nazwaliby mnie psychopatką, nieliczni nawet stwierdzili, że mam schizofrenię (Co jest kompletną bzdurą, bo ja jestem w pełni zdrowa... prawda?), a mój tata jak ten idiota poszedł za opinią pierwszej lepszej osoby. Kocham mojego tatę i wierzę, że chce dla mnie jak najlepiej ale wmawianie mi, że jedynym wyjściem z tej sytuacji, w jakiej się znalazłam, są cotygodniowe wizyty u psychologa dziecięcego (Niestety jeszcze klasyfikuję się do psychologa dziecięcego), co samo w sobie jest absurdem! Ja nie oszalałam... Ja po prostu nie mogę zapomnieć mamy.
        Może to depresja? Nie wiem, nie jestem psychologiem.
        - Kwiatuszku, posłuchaj - zaczyna delikatnie ojciec gładząc mnie dłonią po włosach. Nienawidzę, gdy tak się do mnie odzywa. Warczę pod nosem, ale nie zrzucam jego dłonią tak, jak miałam w pierwszym odruchu. Mój tata zaczyna jeszcze raz. - Wiem, że jest Ci ciężko, uwierz, że wiem co czujesz.
        Wierzę Ci, tato. Na pewno strata rodzica równa się ze stratą ukochanej osoby. Przecież miłość bez względu na to jaka, jest w istocie miłością.
        No, proszę! Każdy tak mówi! Serio się na to nabrałam?
        Cicho siedź!
        - Nikt nie chce Ci zrobić krzywdy, a tym bardziej ja czy pani Andere. Jesteśmy tutaj by Ci pomóc. Jeśli potrafisz wskazać jedną osobę wśród nas, której zależy na Twoim nieszczęściu wskaż ją - tłumaczy ojciec z pewnością, że nie podniosę na nikogo palca. Zna mnie aż za dobrze.
        Unoszę głowę, a mój wzrok napotyka dziewczynę o szaro-zielonym kolorze tęczówek i długich, prostych włosach w odcieniu zgaszonego blondu. Pod zapiętą na ostatni guzik dżinsową koszulą, chociaż tego nie widać, nosi srebrny medalion w spadku po mamie, która zginęła parę miesięcy wcześniej w wypadku na moście jadąc z drugiego końca kraju do swojej czternastoletniej córki, która po raz pierwszy od ponad siedmiu lat dostała ponownie ataku astmy. Ma nieobecny wyraz twarzy, jednak gdy patrzy na mnie lekko uśmiecha się (powiedziałabym nawet, że szyderczo). To ja. Ale ja się nie uśmiecham. Serce zamiera mi na chwilę, gdy widzę moje odbicie w wielkim lustrze, które nie jest moim odbiciem - nie słucha się mnie. Zakrywam usta dłonią, ale dziewczyna w lustrze tego nie robi i nadal przygląda mi się z zainteresowaniem, ale też przesadną wyższością. Mam zapędy, by wstać, zerwać lustro ze ściany i roztrzaskać je o ziemię, by już więcej nie widzieć swojego odbicia. Podnoszę palec, by wskazać na samą siebie w lustrze, ale zatrzymuję się.
        To absurd.
        - No właśnie. - Tata przypomina mi o swojej obecności. Spoglądam przelotnie na niego, zupełnie jakby wcześniej go tu nie było, po czym wbijam wzrok w lustro, ale tym razem moje odbicie znowu jest moim odbiciem, imituje moje ruchy.
        - Collins Rosie, proszę! - krzyczy pani Andere. Nigdy wcześniej nie słyszałam jej głosu, ale domyślam się, że to musi być ona. Łapię za torbę porzuconą przeze mnie pod fotelem i wstaję.
        - Bądź silna - mówi mój tata i zamyka mnie w swoich ramionach, w czymś na kształt uścisku. - Nie bój się ludzi. Powiedz jej, jak jest - radzi szepcząc mi do ucha, a mnie przechodzi dreszcz. Kiwam głową udając zdecydowaną. Tata posyła mi ciepły uśmiech, a ja powoli stawiam stopę za stopą w kierunku gabinetu pani Andere. Gdy trzymam dłoń na klamce patrzę w jego stronę. Znika już za rogiem kliniki. Mogę jeszcze uciec, przychodzi mi na myśl. Jednak moje nadzieje zostają po chwili zniszczone, ponieważ pani Andere tak się zniecierpliwiła, że sama postanowiła wyjrzeć za natrętną pacjentką, jaką oczywiście byłam ja. Przełykam ślinę, gdy terapeutka patrzy na mnie z przesadną serdecznością, co przypomina mi spojrzenie bazyliszka. Czuję się osaczona.
        - Wejdź, złotko. - Tego najbardziej się obawiałam. Przezwisk, które mają mnie utwierdzić w moim małym wieku. Mam tylko piętnaście lat, które skończyłam zaledwie trzy dni temu. Zapewne normalna nastolatka dostałaby od ojca jakieś pieniądze na urodziny lub ciekawą książkę (Co w moim przypadku jest lepszym prezentem.), jednak ja nie jestem normalna, a by mnie w tym utwierdzić ojciec załatwił mi cotygodniowe wejścia na... Terapię "młodzieżową", chociaż dobrze wiem, że jestem jeszcze dzieckiem według przedziału wiekowego w tym szpitalu. Tego nie uniknę.
        - Jaki masz problem? - pyta kobieta prosto z mostu rozsiadając się na wygodnej sofie, zostawiając mi niewielki, niekomfortowy fotelik. Przykucam na nim i rozglądam się z lekką odrazą po obskurnym pomieszczeniu. Myślałam, że gabinet psychologiczny będzie inny. Sama nie wiem, czego się spodziewałam. Że będzie cały biały? Nie wiedziałam, że znajdę się w małej świątyni jakieś lampucery, która jest fanką tygrysiej narzuty na wszystkim, co da się nią obszyć. Sama nie wiem, co byłoby gorsze. W białym skromnym pokoju poczułabym się zapewne lepiej niż w miejscu, gdzie właśnie się znajdowałam, bo mogłam sobie pomyśleć, że znajduję się w jednej z sal, w której "przechowuje się" umarlaków do dnia ich pochowania.
        Nie oszukujmy się, tak by było łatwiej dla wszystkich.
        Nie mów tak! Nie możesz tak mówić! Jesteś tu potrzebna!
        Dlaczego wmawiasz samej sobie takie kity? Ja jestem problemem, wraz z moją śmiercią problem by zniknął.
        Czyim jesteś problemem? No, powiedz.
        Taty, swoim i ogółem społeczeństwa.
        - Dowiem się? - ponawia próbę dostania się do mojego umysłu, jednak używa przesadnej serdeczności, najgorszej metody jaką mogła wybrać. Po raz pierwszy od wejścia tu zwracam uwagę na kobietę. Jest ubrana w biały fartuch lekarski, a na czubku jej nosa sterczą czarne, kocie okulary. Dostrzegam, że pod fartuchem ma na sobie czerwoną sukienkę w biało-czarne groszki. Wolę nie patrzeć na buty. Odwracam wzrok z zażenowaniem, a moja twarz wykrzywia się w grymasie.
        - Nie mam humoru, tyle w temacie - mówię nieco zbyt oschle jak na ton, którego używa się wobec dorosłej osoby. Matka na pewno by mnie za to skarciła, ona miała wielki szacunek do innych.
        - Sądzę, że nie przez brak humoru masz myśli samobójcze - oznajmia rzeczowym tonem. Przeklinam w myślach. Skąd ta kobieta może to wszystko wiedzieć?! Nie podjęłam się żadnej próby odebrania sobie swojego marnego żywota, co w sumie jest dosyć dziwne. Powinnam była zrobić to już dawno temu, zaraz po wypadku.
        - Nie mam myśli samobójczych. Chyba się pani przesłyszała... - Uświadamiam sobie, że powiedziałam dużo ponad ilość dopuszczalnych słów podczas godzinnej rozmowy z psychologiem. Rzucam powolne spojrzenie na tarczę zegara, który co chwilę tyka odliczając sekundy. Minęło tylko pięć minut odkąd weszłam do gabinetu. Wzdycham. Czas dłuży się i dłuży. Nie czekam na reakcję pani Andere, ponieważ wiem, że nie ma nic do zarzucenia dla takiego dzieciaka jak ja, który uznał, że ma rację i koniec kropka. Ona tylko notuje coś zawzięcie w zeszycie siedząc jak na szpilkach. Denerwuje mnie ta cisza. Spoglądam ponownie na zegar. Minęło pół godziny. Ocieram oczy ze zdumienia. Minęły zaledwie dwie sekundy, przysięgam! Czyżby zegar był zepsuty? Spoglądam na ekran telefonu. Siódma trzydzieści. Punktualnie. Czyżby coś mi się przywidziało?
        - Może... spróbujemy jeszcze raz... hm... na przykład... mmm... - zamyśla się pani Andere. Podciągam nogi jeszcze bardziej pod brodę (Fotel jest niski.) i obwiązuję je ramionami. Terapeutka wydaje się rejestrować w notesie każdy mój nawet najmniejszy ruch. Czuję się osaczona, znowu. Jakby był to labirynt, z którego nie wyjdę jeśli nie zdradzę swojego sekretu. Podwijam nieśmiało nogawkę spodni i zaczynam drapać skórę w miejscach, które i tak są już zaczerwienione. Liczę, że tego nie zauważy, ale odrzucam tą myśl, bo na pewno po tych trzydziestu minutach pani Andere wie o mnie więcej niż mógłby się dowiedzieć mój ojciec o mnie przez całe życie.
        - Przepraszam, muszę iść - oznajmiam w jednej chwili po czym łapię za torbę i płaszcz, który dopiero przed chwilą zdjęłam i wychodzę mówiąc w pospiechu "do widzenia". Kieruję się do wyjścia z kliniki i nie obchodzi mnie, iż mój czas na terapię jeszcze nie minął. Wychodzę przez wielkie, szklane drzwi nawet się nie wymeldowując w recepcji. Po chwili spokojny chód zamienia się w marsz, potem w trucht i sprint na dłuższą metę. Czuję, jak ściska mnie w płucach, zupełnie jakbym o coś uderzyła. Przystaję na chwilę i schylam się do przodu. Nie mogę złapać powietrza do środka siebie. Płuca wypychają mi się do środka, w gardle kształtuje się gula, w kącikach moich oczu pojawiają się mroczki, które przesłaniają mi widok, a uszy nie słyszą nic, poza hałaśliwym nadmiernym buczeniem. Mrugam dwukrotnie, opieram się o klon stojący w pobliżu i zamykam oczy, by nie odwracać swojej uwagi od płuc poprzez chwilowe niewidzenie.
        Gdy uspokajam się jestem z siebie dumna, że udało mi się uspokoić bez inhalatora, który tata postanowił dzisiaj zostawić w domu. Był pewien, że po terapii wrócę prosto do domu, gdzie czekał na mnie zniecierpliwiony, jednak ja udałam się na zajęcia do szkoły. Tak, mimo jawnego zakazu ojca. Nigdy nie byłam tak pewna siebie i tego, co chcę zrobić. Weszłam do pomieszczenia, które od razu przeniosło mnie do korytarza głównego. Moje uszy w magiczny sposób się odetkały, gdy dobiegły ich muzyka grana przez jednego ucznia czwartego roku. Na chwilę obecną jestem w pierwszej klasie i zastanawiam się, czy dzięki ciężkiej pracy i nauce umiałabym grać na wiolonczeli czy fortepianie tak dobrze, jak ten chłopak na gitarze. Z nienaganną perfekcją trafia w każdy dźwięk, nie fałszuje. Przyznam, że egzaminy do Studia21 to jedyna pozytywna rzecz, jaka spotkała mnie w ostatnim czasie. Zawsze marzyłam, by zdawać do tej szkoły, ponieważ moja mama, Diana, się w niej uczyła śpiewać i grać na skrzypcach. Tam też poznała mojego tatę - perkusistę. Byli jak dwa różne światy, które nigdy nie miały prawa się zderzyć, a jednak zakochali się w sobie. To było piękne. Cieszę się, że powstałam z tak niesamowitego i szczerego uczucia. Cieszy mnie również fakt, iż będę uczęszczać do takiego technikum, w którym na zawsze odmieniło się życia obojga moich rodziców. Zastanawiałam się wiele razy czy ta nowa muzyczna przygoda odmieni także moje życie, czy znajdę prawdziwą miłość i czy mama byłaby ze mnie dumna, gdyby teraz tu była.
        Nagle znikąd ogarnia mnie wstyd. Nie powinnam tu być. Nie przechodziłam normalnych egzaminów wstępnych, dyrektor szkoły - Antonio, który dobrze zna moją mamę - załatwił mi stypendium. Nie powinnam znaleźć się tutaj, nie w taki sposób. Czuję się nieuczciwie. Postąpiłam niesprawiedliwie i dobrze o tym wiem. Ale czy miałam inny wybór? Wpadam do opustoszałej damskiej toalety jak burza - i jak to burza, niszczę wszystko, co napotkam na swojej drodze. Tym razem jest to lustro. W przypływie złości (Zapewne spowodowanej moją żałosna sytuacją.) uderzam pięścią w szkło, w którym odbija się moja postać. W jednej sekundzie lustro roztrzaskuje się na milion kawałeczków i kilka większych odłamków, które leżą obezwładnione na umywalce i podłodze. Dziwnym trafem żaden ostry odłamek nie muska mojej skóry, ani nie wpada mi do siatkówki. Patrzę na to, co zrobiłam starając się nie wybuchnąć płaczem. Co teraz zrobię? Obserwuję swoje dłonie, które jak teraz widzę pod światłem, pokrywają się krwią. Zagryzam mocno wargę, aby nie pisnąć z bólu. W każdym odłamku pojawia się odbicie mojej twarzy, lekko zakrzywione. Sytuacja sprzed około czterdziestu minut się powtarza. Moje odbicie śmieje się ze mnie, chociaż ja mam mocno zaciśnięte usta. Zakrywam twarz dłońmi i opieram się o ścianę pogrążając się w bezłzowym szlochu. Mama zawsze mnie uczyła: "Nigdy, przenigdy nie płacz". Dlatego od tego czasu nie płaczę nigdy. Jak już to tylko demonstruję swoją bezsilność czymś, co przypomina płacz, ale nim nie jest. Po chwili emocje opadają, a ja na trzeźwy umysł wracam do problemu lustra roztrzaskanego w pierwszy dzień szkoły. Jednak, ku mojemu zdziwieniu, lustro jest całe. Nie zwracam wcześniej uwagi na to, że ból przeszedł. Moje ręce również są czyste. Nie ma na nich śladu krwi, ani kropli. Z szokiem w głowie muskam palcami lustro. W jednym kawałku, nienaruszone. Miałam rację.
        Jestem niewyjaśnionym problemem.

[Jeszcze to rozkręcę, aż Wam oczy z orbit powyskakują. Teraz idę napawać się zdjęciami z LodoLive, dziękuję za przeczytanie rozdziału i każdy komentarz ~ Vielet]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz